środa, 27 kwietnia 2016

Bukareszt


Najwyższa pora odświeżyć blogowe kąty i wpuścić odrobinę wiosennego klimatu. A wiatr powieje gorący, południowy… Miejsce naszej wyprawy poślubnej i niemal coroczny cel podróży. Pewnie kołaczą się wam po głowach egzotyczne hiszpańskie wyspy, greckie plaże czy lazurowe morza… Nic z tych rzeczy. Rajsko nie będzie. Będzie swojsko. Jedziemy do Rumunii. Ktoś pewnie pomyśli, że postradałam zmysły, bo  co można tam robić… No cóż, mam nadzieję was zaskoczyć.


Pamiętam naszą pierwszą wspólną wyprawę. Gdy wysiedliśmy na lotnisku w Bukareszcie, było dopiero  ok. 11.00, a niemiłosierny żar lał się z nieba. Niekontrolowany zgiełk klaksonów mieszał się z kaskaderskimi poczynaniami kierowców. Przebieganie wraz z tłumem na czerwonym świetle, pomiędzy pędzącymi samochodami było dla mnie świadomym harakiri doprawionym dreszczykiem niepewności. Stąpając po rozgrzanym asfalcie, czułam jak ślizgają mi się buty. Cysterny hojnie polewały wodą jezdnię, a gorące opary z domieszką samochodowych spalin drażniły mi gardło. Pomyślałam wtedy: ugotujemy się żywcem, a potem pochłonie nas ta piekielna betonowa czeluść. Tak się jednak nie stało. I wbrew logice, polubiłam ten kraj, z jego spontanicznością i nieposkromionym, południowym temperamentem. Istotnie, wiosna przychodzi do Rumunii szybko  (mniej więcej miesiąc wcześniej niż w Polsce), podobnie jak lato, dlatego mieszkańcy Bukaresztu szybko ewakuują się z miasta, gdy tylko zaczyna mocniej grzać.

Pałac Parlamentu, 2006
Widok z tarasu Pałacu Parlementu
Rumunia to kraj różnorodności i pełen skrajności, dlatego tak dobrze smakuje. Zacznijmy może konsumpcję  od stolicy. Bukareszt zawsze był, i jest, niekwestionowanym bastionem władzy. Do dziś sama nazwa budzi respekt wśród Rumunów. Masywne, ciężkie komunistyczne budynki z Pałacem Parlamentu na czele, przytłaczają i wprawiają w osłupienie. Aleja fantazyjnych fontann i łuk triumfalny próbują  dorównać swoim paryskim prototypom. Dyktatura Ceausescu, postaci budzącej w Rumunii wiele kontrowersji, zakończyła się 27 lat temu, jednak wzniesione wówczas mury wciąż istnieją. Ci milczący świadkowie tamtych wydarzeń oparli się zmianie ustroju, ale nie potrafią odeprzeć napływającej fali konsumpcjonizmu ‘glamour’. I tak mój kultowy 3-piętrowy dom handlowy, gdzie zawsze w ciasnych, przytulnych sklepikach kupowałam za grosze typowe rumuńskie pasiaste torby i chusty, zastąpiła szklana, bezduszna galeria z fontanną na środku. A w miejsce tanich sklepików, pojawiły się luksusowe marki prosto z azjatyckich faktorii.

Piata Unirii, 2008


Aby odetchnąć nieco od miejskiej dżungli, możemy wybrać się do skansenu (Muzeul Satului). Ten imponujący zbiór urokliwych drewniano-glinianych domów to etnologiczna namiastka innych regionów Rumunii. Poza tym utrzymana jest  w prawdziwie wiejskim klimacie, w otoczeniu drzew, nad jeziorem... W okresie wielkanocnym kobiety w ludowych strojach sprzedają tu tradycyjne pisanki,  a koty wygrzewają się leniwie na przydomowych ławeczkach.






Muzeum swobodnie przechodzi w park (Park Herastrau) z romantycznymi mosteczkami i wysepką imienia wielkich europejskich głów, która trąca nieco nachalną, wielkomiejską nonszalancją. Kierując się w stronę stacji metra Aviatorilor znajdziemy przyjemne, kolorowe parkowe ogrody, parki zabaw dla dzieci oraz knajpki.